Tuesday, August 24, 2010

Vardenis, 11th-13th of August, first time travelling in Armenia

Po krótkiej nocy, trochę niewyspana spakowałam niezbędne rzeczy. Po drodze na dworzec kupiłam chleb żeby jakoś przetrwać długą podróż. Na 'dworcu' bałagan, ciężko się zorientować co i jak, zwłaszcza gdy się nie zna alfabetu i języka. Na szczęście mam wsparcie innych wolontariuszek. One są tu dłużej i lepiej odnajdują się w ormiańskim porządku rzeczy. Wchodzimy do budki, chlubnie zwanej dworcem i prosimy o bilet do Erywania. Wydaje się, że chociaż jeden z trzech siedzących tam mężczyzn powinien usłyszeć. Tymczasem jeden popija kawę, drugi patrzy w ścianę, a trzeci wykonuje serię telefonów. Po 5 minutach ten dzwoniący otwiera szufladę i wyciąga świstek papieru, który okazuję się być biletem. Wypisuje dane, przydziela miejscówkę. Tutaj czas płynie inaczej.
Pół godziny oczekiwania na marszrutkę spędzam rozmawiając ze starszą kobietą. Jej angielski równa się mniej więcej mojemu rosyjskiemu, także nie jest to zbyt żywiołowa wymiana poglądów.
5 minut przed odjazdem kierowca macha na mnie ręką. To sygnał żeby zając miejsce w dusznej i ciasnej marszrutce. Po raz kolejny mam okazję doświadczyć mistrzostwa kierowców ormiańskich. Na szczęście niewiele różni się to od peruwiańskiej brawury, także jestem uodporniona.
Im bliżej Erywania, tym atmosfera gorętsza. Z okien obserwuję stolicę Armenii. Brudno, gorąco, sznur samochodów na ulicy. Cieszę się w duchu, że wybrałam Vardenis, że nie tu spędzę następne 4 miesiące. 
Na dworcu w Erywaniu spędzam 10 minut pytając łamanym rosyjskim o marszrutkę do Vardenis. Brzmi to mniej więcej tak: 'marszrutka Vardenis biljet?'. Szybko domyślam się, że na dworcu biletu nie kupię. Zaczynam się martwic, że to może nie ten dworzec. Pytam kilku kierowców, pytam Pana sprzedającego gazety, pytam policjanta. Odnoszę zwycięstwo, kierowca potwierdza, że jedzie do Vardenis. Profilaktycznie patrzę jeszcze na tablicę na przedniej szybie marszrutki. Ilość liter się zgadza, a druga litera to 'A', jedyna jaką znam. Jednak niepewność pozostaje aż do momentu kiedy przy drodze nie pojawia się znak 'Vardenis'.
Po drodze trochę śpię, jednak gdy docieramy do jeziora Sevan nie jestem w stanie oderwać oczu od krajobrazów. Przepięknie! Góry z jednej strony, z drugiej woda, uwieńczona na horyzoncie kolejnym pasmem górskim.
Docieram do Vardenis. Czekam na 'dworcu' na Eteri, która ma mnie odebrac. W międzyczasie zostaję zaczepiona dwa razy. Chyba niewiele tu turystów... Jeden z uprzejmych panów mówi, że ma samochód i że może mnie zawieźć gdzie tylko chcę. Grzecznie odmawiam.
Po kilku minutach pojawia się Eteri z chłopcem, około 10 letnim. Prowadzą mnie do samochodu, gdzie czeka jej tata.
Tak zaczynają się 2 dni w ormiańskiej rodzinie. Wszyscy są bardzo gościnni, otwarci, uśmiechnięci. Co chwila częstują kawą, słodyczami (które z grzeczności jem, choć nie lubię), jedzeniem. Obserwuję ich życie, proste i skromne. Mama gotuje, tata pracuje w polu, kuzyn gra dla mnie na pianinie. Hodują krowy i kury, uprawiają warzywa i owoce. Z tego żyją. Życie toczy się w domu, rodzina jest najważniejsza. Rytm wyznaczają pory dnia i roku.
Po 6cio godzinnej podróży jestem zmęczona, więc wcześnie idę spać. Następnego dnia poznaję organizację, dla której będę pracować. Tutaj też wszyscy są życzliwi. Na szczęście znają angielski, na poziomie min. komunikatywnym. Poza mną jest jeszcze dwóch wolontariuszy. Jeden z Peace Corps, drugi z duńskiej organizacji. Przez te daw dni w biurze jestem gościem, piję kawę i rozmawiam z innymi. Wydaje się, że mają ogromny potencjał, organizują bardzo dużo zajęć dla dzieci. Są i kursy języków i tańca i informatyki. Najcudowniejsze jest jednak to, że dzieciaki lgną do mnie, chcą rozmawiać. Niestety na razie nie mamy wspólnego języka. Muszę szybko opanować podstawy ormiańskiego.
W biurze jest jeden komputer z wolnym internetem. To utwierdza mnie w przekonaniu, że muszę zawalczyć o internet usb.  Do pracy i funkcjonowania jest mi niezbędny.
Po pracy idziemy na koncert chóru francuskiego. W Vardenis jest szkoła muzyczna i podobno co roku goszczą chóry z różnych części Europy.
Potem mój nowy przyjaciel, 14letni kuzyn Eteri (wydawało się, że ma 10 lat, ale tutaj dzieci dłużej pozostają dziećmi) zaprasza mnie do siebie do domu. Poznaję ich babcię, która częstuje mnie obiadem i owocami. Gdy się ściemnia, trzeba udać się do domu. Tutaj nie ma latarni.
Następnego dnia po krótkiej wizycie w biurze, ruszamy z Eteri do Erywania. W towarzystwie czas szybciej mija. Choć Eteri nieobecna myślami. Chyba w stolicy czeka ją coś niepewnego. Ciężko dziewczynom tutaj o miłość.













1 comment: