Thursday, August 26, 2010

Day 1, 14th of August 2010, Yerevan- Spitak- Vanadzor- Alaverdi- Tbilisi, 250km

Podróż do Gruzji miała rozpocząć się 16go. Będąc w Vardenis dostałam jednak wiadomość od mojej koordynatorki z informacją, że on-arrival training zostało przełożone. Wszystko było już zaplanowane, długi mail z dokładnym planem działania wydawał się wiążący. Z Vardenis miałam pojechać do Erewania na dwudniowe szkolenie, a potem mieć wakacje aż do końca miesiąca. W Armenii jednak wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Nie ma co się irytować, trzeba przywyknąć, że tutaj czas płynie inaczej. Dwie minuty mogą się bardzo łatwo zamienić w dwie godziny, a zmiany terminów są na porządku dziennym. Przez to ciężko coś zaplanować, zorganizować.
Przez chwilę cała wyprawa stoi pod znakiem zapytania. Nie ma przecież sensu jechać taki szmat drogi na 5 dni. Poza tym dopada zmęczenie ciągłą zmianą miejsc, nowymi ludźmi. Dużo wrażeń jak na tak krótki czas, tylko 10 dni na Kaukazie. Dużo, ale nie za dużo. Pragnienie przygody wygrywa. Na szczęście moja towarzyszka podróży gotowa jest wyruszyć nazajutrz, z dwudniowym wyprzedzeniem.
Nie mam ze sobą ani śpiwora ani przewodnika Lonely Planet po Gruzji, Armenii i Azerbejdżanie. Mam za to laptopa i jeszcze kilka zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Po szkoleniu, przed podróżą do Gruzji, miałam pojechać do Stepanavan i wymienić ekwipunek wolontariusza na ekwipunek podróżnika. Nie ma jednak na to czasu, w obecnej sytuacji każda minuta jest na wagę złota. Laptopa zostawiam w Erewaniu, szybko robię pranie, godzę się z brakiem śpiwora- w końcu jest ciepło. A bez przewodnika podróż staje się jeszcze bardziej ekscytującą. Podróż w nieznane.

Sobota 8.30, gmach Opery. Tam poznaję Dzintrę, Łotyszkę, z którą będę podróżować przez najbliższe 8 dni. Dzintra jest w Armenii od kwietnia, na wymianie studenckiej. Skontaktowała mnie z nią wolontariuszka ze Stepanavan, kiedy szukałam kogoś, kto chciałby towarzyszyć mi w podróży po Gruzji. Wolontariusze ze Stepanavan mieli dalsze plany podróżnicze: Syria, Turcja. Ja chcę skupić się na Kaukazie.
Trochę ryzykowne jest podróżowanie z nowo poznaną osobą, ale szybko okazuje się, że mamy podobne podejście. Obie chcemy podróżować autostopem, obie chcemy zobaczyć jak najwięcej się da w tak krótkim czasie. Dzintra dobrze zna rosyjski, co jest niezbędne w tym rejonie świata. Angielski zna na poziomie komunikatywnym, także jesteśmy w stanie się porozumieć.

Z centrum Erewania na trasę wiodącą do Tbilisi pomaga nam się dostać profesor Dzintry. Opowiada o korupcji w Armenii, o tym, że Rosjanie wciąż kontrolują znaczną część przemysłu. Dlatego taka bieda w Armenii, to Rosjanie czerpią zyski z kolei, energetyki.
Opuszczamy zabudowania stolicy, otacza nas surowe pustkowie kaukaskie, po lewej stronie rysują się cztery wierzchołki Aragatu. Tutaj zaczyna się nasza przygoda. Znajomy oddala się powoli w stronę Erewania, zostajemy same na drodze. Czerwonym markerem na kartce A4 piszemy drukowanymi literami ‘Tbilisi’, na drugiej ‘Vanadzor’. Po dwóch minutach zatrzymuje się samochód z trzema młodymi Ormanami. Jadą do Spitak, to po drodze. Informują nas, że z Erewania jest marszruta do Tbilisi. To będzie stały element każdej rozmowy. Wszyscy będą nas odsyłać do marszrutki. Podróżowanie autostopem nie jest na Kaukazie popularne, stanowimy więc dla tubylców niemałą atrakcję turystyczną. W patriarchalnym świecie, gdzie rolą kobiety jest opieka nad domem, a rolą mężczyzny opieka nad kobietą, dwie kobiety stojące na skraju drogi budzą troskę i chęć pomocy. Nam to bardzo na rękę, nigdy nie czekamy na samochód dłużej niż 5 minut.
Ze Spitak jedziemy do Vanadzor. Kierowca koniecznie chce dać nam coś na pamiątkę. Na lusterku, jak w każdym prawie samochodzie na Kaukazie, wisi krzyżyk. Na szczęście kierowcy nie udaję się go odsupłać. Zostaje z właścicielem. Czasami gościnność i serdeczność ormiańska bywa niewygodna. Nie wypada odmówić, nawet jeśli się wie, że odejmują sobie od ust ostatnią kromkę chleba.
W Vanadzor zatrzymujemy samochód z dwoma policjantami. Jadą w okolice Alaverdi, gdzie mieszkają z rodzinami. Pracują jednak w Vanadzor, trzecim co do wielkości mieście w Armenii, gdyż zarobki są tam dużo wyższe.
Po drodze zatrzymujemy się na stacji ‘gazowej’. Takich tutaj najwięcej, gdyż gaz jest trzy razy tańszy niż benzyna. Stacje wizualnie pasują do samochodów, które obsługują. Królem ormiańskich szos jest wciąż Lada, najczęściej biała, tzw. ’Żigul’. Można powiedzieć, że jak na swój wiek samochody są zaskakująco sprawne technicznie.
Na stacji musimy opuścić samochód. Czyżby istniało zagrożenie wybuchem?- zastanawiam się przez chwilę. Chyba nie, skoro palenie papierosów na stacji jest na porządku dziennym.
Tankowanie trwa bardzo długo. Zaczynamy się niecierpliwić, rozważamy kontynuowanie podróży innym samochodem. Gdy tylko robimy kilka kroków w kierunku drogi, policjanci biegną do nas, ze zdziwieniem i rozczarowaniem wymalowanym na twarzy zachęcają, żeby poczekać. Czas płynie powoli, trzeba przywyknąć do straconych minut.
Po 20 minutach ruszamy w dalszą drogę. Samochód pachnie gazem, kierowca zapala papierosa. Ku memu zaskoczeniu nie wybuchamy. Rozmowa toczy się po rosyjsku, dlatego nie jestem w stanie zrozumieć wszystkiego. Aby wyłapać sens muszę bardzo się skupiać, wolę więc zatopić się w myślach i podziwiać krajobrazy za oknem. Im bliżej granicy z Gruzją, tym bardziej zielono. Góry porośnięte lasami cieszą oko. Wokół Erewania, a nawet w Stepanavan krajobraz jest dużo bardziej surowy, dramatyczny.
Zbliżamy się do Alaverdi. Jeden z policjantów nalega, żeby odwiedzić jego rodzinę, zatrzymać się choć na kawę. ‘Po co się spieszycie do Gruzji. Możecie zostać u mnie, jest gdzie przenocować. A przecież tutaj też pięknie. Nie bójcie się, tam i żona i dzieci.’ Grzecznie odmawiamy. Chcemy dotrzeć do Tbilisi jak najwcześniej, żeby zobaczyć miasto w promieniach słońca.
Drugi policjant z kolei chce nas zabrać do swojej miejscowości, Sanahin i pokazać ‘samolot’ oraz klasztor. Samolot nie wzbudza mojego zainteresowania, ale klasztor brzmi zachęcająco, więc wyrażamy zgodę. Kierowca wykazuje talent rajdowca kiedy pniemy się wzwyż górską drogą, a łada trzeszczy radośnie podskakując na kamieniach. Po 10km docieramy na szczyt wzniesienia, gdzie zbudowane zostało miasto. 5cio kondygnacyjne bloki w takim miejscu robią ogromne wrażenie. Wszystkie zbudowane z tufu wulkanicznego, podstawowego budulca w Armenii, który w zależności od regionu przybiera najróżniejsze barwy, od piaskowego aż po intensywną czerwień. Mimo, że komponują się kolorystycznie z górskimi skałami, gabarytowo wyglądają jednak jak intruzi z innej planety. Podobnie jak w Polsce, także i w Armenii, każde miasteczko zostało obdarowane socjalistycznymi blokowiskami, które na stałe wpisały się już w krajobraz.
Na chwilę zatrzymujemy się przed jednym z bloków, gdyż nasz ‘przewodnik’ chce zmienić ubranie ze służbowego na sportowe. Na podwórku biegają dzieci i kury, z okien zaczynają wyglądać sąsiedzi, zainteresowani obecnością turystów. Przy każdym prawie oknie powiewa pranie. Do samochodu wsiada mała dziewczynka z różowym rowerkiem na trzech kółkach. Jak się okazuje to córka policjanta, która będzie nam towarzyszyć w zwiedzaniu. Tutaj dzieci bez względu na wiek wozi się na przednim siedzeniu, bez fotelika. Pasów bezpieczeństwa nie używa nikt. Powoli zaczynam panować nad odruchem zapięcia pasa na tylnim siedzeniu. Czasem jeszcze sięgam ręką, ale o pasie ani widu ani słychu.
Pierwszy punkt wycieczki to X-wieczny kompleks klasztorny, wpisany w 2000 na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zwiedzam ciemne, mistyczne wnętrza z zafascynowaniem, odczuwając historię wyrytą na kamieniach klasztoru . Niestety z zewnątrz wiek jest jeszcze bardziej odczuwalny. Dach i ściany porasta wysoka trawa.
Następnie udajemy się do ‘samolotu’, który nadal stanowi dla nas zagadkę. Jak się okazuje jest to pomnik Artioma Mikoyana, radzieckiego konstruktora lotniczego. Jeszcze nie raz o nim usłyszę, gdyż Ormanie lubią chwalić się swoimi wybitnymi ludźmi. SOAD, Andre Agassi, Cher… i wielu, wielu innych. Podobnie będzie w Gruzji. Duma to cecha podstawowa narodów kaukaskich.
Ruszamy w dalszą drogę. Niby niedaleko, ale strasznie się dłuży. Wiele razy zmieniamy samochody. Każdy chce okazać pomoc, a my ją przyjmujemy, zamiast poczekać na ‘raz a dobrze’. Do granicy docieramy zmęczone, z nieba leje się żar. Na szczęście nie pojawia się żaden problem i po dwudziestu minutach jesteśmy w Gruzji. Odpieramy atak taksówkarzy i w spokoju konsumujemy resztki lawasz i sera ormiańskiego.
Pierwszy samochód zabiera nas od granicy na przystanek marszrutki. Czekamy aż odjedzie i powoli ruszamy piechotą w kierunku Tbilisi, próbując zatrzymać kolejny. Okazuję się on być tym samym, tym razem z gotową ofertą podwiezienia nas do stolicy za niemałą sumę. Jest to sprzeczne z naszym kodeksem autostopowicza, także odmawiamy.
Po kilku minutach okazuje się, że opłacało się czekać. Nie dość, że następny samochód jest klasy europejskiej, to jeszcze jego właściciele są zabawni i gościnni. Zawożą nas do samego centrum, a na pamiątkę kupują każdej z nas butelkę gruzińskiego wina i czaczy (czacza- gruzińska wódka winogronowa).
Zatrzymujemy się u koleżanek Dzintry, trzech Ormianek, które przyjechały do Tbilisi na miesiąc, w ramach wymiany studenckiej.  Mieszkają w samym centrum stolicy.
Po krótkim odpoczynku ruszamy zwiedzać miasto. Idziemy główną ulicą, przy której mieszczą się markowe sklepy z ubraniami, mijamy szykownie ubranych Gruzinów oraz turystów z przewodnikami w ręku. Miasto tętni życiem. Czuje się powiem zachodu. Tak naprawdę niewiele różni się Tbilisi od stolic europejskich. Gruzja bardzo szybko się rozwija, w przeciwieństwie do Armenii. Prezydent Sakaszwili, przez jednych lubiany, przez jednych nienawidzony, buduje nowe drogi, wznosi przeszklone budynki w estetyce zachodniej. Widać jednak, że nie dla wszystkich kapitalizm jest szczodry. Tu starsza kobieta prosi o pieniądze, tam matka z dzieckiem, jeszcze za chwilę starszy mężczyzna. Podobno pensje niewysokie, ciężko się utrzymać. Większość Gruzinów ma jednak rodzinę za granicą, która pomaga w ciężkich chwilach. Młodzi Gruzini wiedzą, że ‘nauka to potęgi klucz’ i starają się wyjechać na studia do Europy albo do USA. To da im szanse na dobrą pracę po powrocie do Gruzji. Raczej nie planują zostawać za granicą, kochają swój kraj ponad wszystko.
Spacerujemy po nabrzeżu rzeki. Podziwiamy dopiero co otwarty most, który jest chlubą mieszkańców.  W oddali rysuje się wzgórze, na którego zboczu usytuowana jest stara części Tbilisi. W promieniach zachodzącego słońca żółcą się cegły niezliczonej ilości klasztorów oraz górującego nad miastem zamku.
Wracając spotykamy przypadkiem kolejnych znajomych Dzintry, Gruzinów. Koniecznie chcą byśmy zaznały nocnego życia stolicy i zapraszają nas do pubu. Aby pokazać nam światową klasę swego ukochanego Sakartveli (Gruzja po gruzińsku) zabierają nas do pubu irlandzkiego. Można tu zakosztować pioruńsko drogiego Guinessa oraz Heinekena, widniejące w menu piwo gruzińskie okazuje się jednak być niedostępne. Gruzja to przecież kraj winem, a nie piwem płynący. Mamy nadzieję, że następnego dnia spróbujemy sławnego trunku, gdyż udajemy się do Kaheti, regionu słynącego z produkcji wina. 
Mt Aragats
on the way


the cat and the mouse
the policemen
Alaverdi
Sanahin
Mikoyan museum
Tbilisi



Tuesday, August 24, 2010

Vardenis, 11th-13th of August, first time travelling in Armenia

Po krótkiej nocy, trochę niewyspana spakowałam niezbędne rzeczy. Po drodze na dworzec kupiłam chleb żeby jakoś przetrwać długą podróż. Na 'dworcu' bałagan, ciężko się zorientować co i jak, zwłaszcza gdy się nie zna alfabetu i języka. Na szczęście mam wsparcie innych wolontariuszek. One są tu dłużej i lepiej odnajdują się w ormiańskim porządku rzeczy. Wchodzimy do budki, chlubnie zwanej dworcem i prosimy o bilet do Erywania. Wydaje się, że chociaż jeden z trzech siedzących tam mężczyzn powinien usłyszeć. Tymczasem jeden popija kawę, drugi patrzy w ścianę, a trzeci wykonuje serię telefonów. Po 5 minutach ten dzwoniący otwiera szufladę i wyciąga świstek papieru, który okazuję się być biletem. Wypisuje dane, przydziela miejscówkę. Tutaj czas płynie inaczej.
Pół godziny oczekiwania na marszrutkę spędzam rozmawiając ze starszą kobietą. Jej angielski równa się mniej więcej mojemu rosyjskiemu, także nie jest to zbyt żywiołowa wymiana poglądów.
5 minut przed odjazdem kierowca macha na mnie ręką. To sygnał żeby zając miejsce w dusznej i ciasnej marszrutce. Po raz kolejny mam okazję doświadczyć mistrzostwa kierowców ormiańskich. Na szczęście niewiele różni się to od peruwiańskiej brawury, także jestem uodporniona.
Im bliżej Erywania, tym atmosfera gorętsza. Z okien obserwuję stolicę Armenii. Brudno, gorąco, sznur samochodów na ulicy. Cieszę się w duchu, że wybrałam Vardenis, że nie tu spędzę następne 4 miesiące. 
Na dworcu w Erywaniu spędzam 10 minut pytając łamanym rosyjskim o marszrutkę do Vardenis. Brzmi to mniej więcej tak: 'marszrutka Vardenis biljet?'. Szybko domyślam się, że na dworcu biletu nie kupię. Zaczynam się martwic, że to może nie ten dworzec. Pytam kilku kierowców, pytam Pana sprzedającego gazety, pytam policjanta. Odnoszę zwycięstwo, kierowca potwierdza, że jedzie do Vardenis. Profilaktycznie patrzę jeszcze na tablicę na przedniej szybie marszrutki. Ilość liter się zgadza, a druga litera to 'A', jedyna jaką znam. Jednak niepewność pozostaje aż do momentu kiedy przy drodze nie pojawia się znak 'Vardenis'.
Po drodze trochę śpię, jednak gdy docieramy do jeziora Sevan nie jestem w stanie oderwać oczu od krajobrazów. Przepięknie! Góry z jednej strony, z drugiej woda, uwieńczona na horyzoncie kolejnym pasmem górskim.
Docieram do Vardenis. Czekam na 'dworcu' na Eteri, która ma mnie odebrac. W międzyczasie zostaję zaczepiona dwa razy. Chyba niewiele tu turystów... Jeden z uprzejmych panów mówi, że ma samochód i że może mnie zawieźć gdzie tylko chcę. Grzecznie odmawiam.
Po kilku minutach pojawia się Eteri z chłopcem, około 10 letnim. Prowadzą mnie do samochodu, gdzie czeka jej tata.
Tak zaczynają się 2 dni w ormiańskiej rodzinie. Wszyscy są bardzo gościnni, otwarci, uśmiechnięci. Co chwila częstują kawą, słodyczami (które z grzeczności jem, choć nie lubię), jedzeniem. Obserwuję ich życie, proste i skromne. Mama gotuje, tata pracuje w polu, kuzyn gra dla mnie na pianinie. Hodują krowy i kury, uprawiają warzywa i owoce. Z tego żyją. Życie toczy się w domu, rodzina jest najważniejsza. Rytm wyznaczają pory dnia i roku.
Po 6cio godzinnej podróży jestem zmęczona, więc wcześnie idę spać. Następnego dnia poznaję organizację, dla której będę pracować. Tutaj też wszyscy są życzliwi. Na szczęście znają angielski, na poziomie min. komunikatywnym. Poza mną jest jeszcze dwóch wolontariuszy. Jeden z Peace Corps, drugi z duńskiej organizacji. Przez te daw dni w biurze jestem gościem, piję kawę i rozmawiam z innymi. Wydaje się, że mają ogromny potencjał, organizują bardzo dużo zajęć dla dzieci. Są i kursy języków i tańca i informatyki. Najcudowniejsze jest jednak to, że dzieciaki lgną do mnie, chcą rozmawiać. Niestety na razie nie mamy wspólnego języka. Muszę szybko opanować podstawy ormiańskiego.
W biurze jest jeden komputer z wolnym internetem. To utwierdza mnie w przekonaniu, że muszę zawalczyć o internet usb.  Do pracy i funkcjonowania jest mi niezbędny.
Po pracy idziemy na koncert chóru francuskiego. W Vardenis jest szkoła muzyczna i podobno co roku goszczą chóry z różnych części Europy.
Potem mój nowy przyjaciel, 14letni kuzyn Eteri (wydawało się, że ma 10 lat, ale tutaj dzieci dłużej pozostają dziećmi) zaprasza mnie do siebie do domu. Poznaję ich babcię, która częstuje mnie obiadem i owocami. Gdy się ściemnia, trzeba udać się do domu. Tutaj nie ma latarni.
Następnego dnia po krótkiej wizycie w biurze, ruszamy z Eteri do Erywania. W towarzystwie czas szybciej mija. Choć Eteri nieobecna myślami. Chyba w stolicy czeka ją coś niepewnego. Ciężko dziewczynom tutaj o miłość.